Tadeusz Nadolski (Express Bydgoski)
Tadeusz Nadolski: Pana przygoda z basketem rozpoczęła się w rodzinnym Krakowie.
Maciej Mackiewicz: To było w drugiej klasie liceum ogólnokształcącego. Tam był nauczyciel zakochany w baskecie i on mnie do tego namówił. Szybko trafiłem do klubu, najpierw był to miejscowy MKS, a potem Cracovia. Ta drużyna występowała w II lidze, czyli na drugim szczeblu rozgrywek. Tu mam taką ciekawostkę - i to może być pytanie do historyków koszykówki - gdzie grał pierwszy Amerykanin w Polsce? Otóż w... Cracovii. Pamiętam, że nazywał się Bill Parsons. On przyjechał do Polski na jakąś wymianę i studiował historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. To była końcówka lat pięćdziesiątych, może początek sześćdziesiątych.
Czy już wtedy wiedział Pan, że to właśnie koszykówka będzie Pana wyborem życiowym.
Nie do końca. Ja równolegle byłem... muzykiem. Grałem na trąbce. W czasach mojej młodości Kraków był ciekawym miejscem, to były początki jazzu w naszym kraju. Dlatego dość długo zastanawiałem się czy wybrać trąbkę, czy koszykówkę. Wszystko się zmieniło, kiedy dostałem powołanie do wojska, a konkretnie do szkoły podoficerskiej w Świeciu. Mój trener próbował mi załatwić przeniesienie do Zawiszy, który był przecież klubem wojskowym, ale nic z tego nie wyszło. Widocznie nie byłem wystarczająco dobry [śmiech]. Musiałem więc odbębnić pełne dwa lata w mundurze jako radiotelegrafista. Potem dostałem propozycję pracy w Bydgoszczy w węźle łączności i się przeniosłem nad Brdę. Trafiłem do Zawiszy i zacząłem znowu grać w koszykówkę i uzupełniać wykształcenie. Najpierw była to szkoła średnia, potem studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. To się odbywało w trybie zaocznym, bo w międzyczasie dostałem posadę w Wojewódzkiej Federacji Sportu (obecnie już nie istnieje - dop. T.N.).
Jak zaczęła się Pana współpraca z Astorią?
W klubie kierownikiem był Jerzy Konecki i to w sumie on mnie ściągnął. To była połowa lat siedemdziesiątych. W tym samym czasie do Bydgoszczy przeniósł się Jurek Nowakowski. On już był dość uznanym trenerem, wiele się od niego nauczyłem. Chodzi głównie o sprawy warsztatowe, różne ćwiczenia, które on znał dzięki stażowi w Rosji. Dużo rozmawialiśmy, bo w tym czasie w klubie stworzyła się taka fajna trenerska paka. Tu muszę jeszcze dodać, że wcześniej objąłem drużynę spartakiadową, która składała się z zawodników z całego regionu. Potem przez jakiś czas pracowałem równolegle w federacji i w klubie, aż do momentu, kiedy przeniosłem do się VII LO, w którym były klasy sportowe między innymi o profilu koszykówki.
Najpierw więc pracował Pan z młodzieżą. W jakich okolicznościach objął Pan seniorów.
W sezonie 1981/1982 zdobyliśmy w Tarnowie brązowy medal mistrzostw Polski kadetów. W tym zespole grali między innymi Wojciech Puścion, Mariusz Sobacki, nieżyjący już Jacek Kozłowski. Po sezonie 1982/1983 z prowadzenia pierwszej drużyny, która występowała w trzeciej lidze, zrezygnował Jurek Nowakowski. I po roku udało mi się wywalczyć awans. Pierwszy, ale nieostatni w mojej karierze. Liderem, na pozycji numer jeden, był wówczas Zbigniew Jasnowski, który przyszedł do nas ze Śląska Wrocław.
W sezonie 1988/1989 razem z Hilarym Gierszewskim wprowadziliście Astorię do I ligi, czyli dzisiejszej ekstraklasy. Po raz pierwszy w historii...
To była drużyna złożona z miejscowych chłopaków. Jedynie Krzysztof Liberacki przyszedł do nas z Grudziądza, ale chyba jeszcze jako junior.
W tym miejscu uczestniczący w rozmowie Mariusz Rybka, kibic i historyk Astorii dodaje:
Szanse na awans były już wcześniej, w sezonie 1986/1987. Astoria zajęła drugie miejsce i grała turniej barażowy w Lesznie. Tam doznała trzech minimalnych porażek - z Pogonią Szczecin trzema punktami, ze Stalą Stalowa Wola jednym, a z AZS Koszalin sześcioma. Zabrakło więc naprawdę niewiele.
Po awansie zrezygnował Pan z pracy z tym zespołem.
Złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze - odeszło trzech czołowych zawodników. Jacek Robak i Andrzej Robak przenieśli się do Lublina, a Jarek Klimaszewski postanowił zakończyć karierę. To było bardzo duże osłabienie. Po drugie - to była końcówka lat osiemdziesiątych, okres politycznych i gospodarczych przemian w Polsce. Rodziły się różne prywatne interesy i ja też postanowiłem spróbować swoich siła w nazwijmy to biznesie. Ja uruchomiłem... zakład tapicerski. W tej branży jednak wielkiej kariery nie zrobiłem.
Szybko Pan jednak wrócił do basketu. Po spadku Astorii z I ligi, przed sezonem 1990/1991 w klubie pojawił się poważny sponsor, firma „Weltinex”, i drużynę w II lidze objął Aureliusz Gościniak, z Panem do pomocy.
Z takimi pieniędzmi nigdy wcześniej się nie spotkałem. I nie chodzi tylko o pensje. Przedstawiciel „Weltineksu” błyskawiczne podejmował też decyzje nazwijmy to inwestycyjne. Mówił, tu będzie wanna do odnowy i na drugi dzień pojawiała się ekipa remontowa.
To podejście było jednak dla Pana nieudane. W połowie sezonu, w grudniu 1990 roku, razem z Aureliuszem Gościniakiem zostaliście zwolnieni i zastąpił was Roman Haber.
Nam postawiono konkretne zadanie - mieliśmy wywalczyć awans. Właściciel firmy o innym scenariuszy nawet nie chciał słyszeć. Dziś mogę ujawnić, że w jednej z rozmów przed sezonem powiedział wprost, że na razie to awans, a potem to interesują go Puchary Europy. I mamy przystąpić do budowy składu. Następnego dnia przyjechało volvo z kierowcą i ruszyliśmy po zawodników. Ja miałem w planie ściągnąć uznane wtedy koszykarskie nazwiska - Jarosława Jechorka i Tomasza Torgowskiego. Wstępnie z nimi porozmawiałem, oni byli zainteresowani ale ówczesny kierownik sekcji Zbigniew Słabęcki kręcił nosem. Ostatecznie pojawili się, między innymi, Roman Olszewski, Wojciech Puścion i Mirosław Wiśniewski. Trzeba przyznać, że były to udane transfery. Wracając do naszego zwolnienia. Zadecydował o tym przegrany mecz z jedną z najsłabszych wtedy drużyn w II lidze - Startem w Łodzi. Im wszystko wpadało, naszym nic. Na dodatek jeszcze się pokłócili. I tak to się skończyło.
W Pana trenerskim życiorysie jest także Nobiles Włocławek, do którego trafił Pan w 1992 roku, i z którym wywalczył Pan wicemistrzostwo Polski.
Pracowałem tam razem z nieżyjącym już Szczepanem Waczyńskim. On miał dobry wpływ na zawodników, był świetnym organizatorem, ja zajmowałem się więcej sprawami treningowymi, układaniem ćwiczeń.
Na jeden sezon podjął się Pan także pracy z kobietami, juniorkami w BKS.
To był sezon 1994/1995. To była kontynuacja zespołu, który wcześniej wywalczył w Szczecinie mistrzostwo Polski w kategorii kadetek. Niestety, trzon tej ekipy odszedł. Awansowaliśmy do finałów MP, ale tam już niewiele zwojowaliśmy.
Ostatnim etapem Pana trenerskiej kariery była II-ligowa wówczas Noteć Inowrocław. Trafił Pan tam w 1995 roku. Jak do tego doszło?
Przyjechał do mnie Piotr Baran, który był już u schyłku swojej kariery jako zawodnik, ale bardzo angażował się w budowę mocnej koszykówki w swoim rodzinnym mieście. I to on mi zaproponował tę posadę. Baran do Noteci ściągnął wówczas kilku swoich kolegów z Lecha, bardzo doświadczonych graczy, między innymi Jarosław Marcinkowskiego. To był trochę dziwny układ, bo na przykład Władysław Puc przyjeżdżał z Poznania właściwie tylko na mecze. I jakoś poszło. Po turnieju barażowym w Pruszkowie w 1996 roku wywalczyliśmy awans do I ligi. To był pamiętny dla mnie dzień. Z czymś taki się nigdy wcześniej nie spotkałem. Powrót do Inowrocławia był już bardzo „wesoły”. W mieście pojawiliśmy się po północy, a na rynku czekało na nas kilka tysięcy kibiców, którzy razem z zawodnika świętowali ten olbrzymi sukces. Kolejny sezon 1996/1997 prowadziłem Noteć w I lidze. Mecze rozgrywaliśmy w Barcinie. I to był już mój koniec pracy jako trener. Dalej pracowałem jako nauczyciel w VIII LO, a z czasem zostałem prezesem Klubu Uczelnianego AZS na WSG. I tu dotrwałem do emerytury.