TADEUSZ NADOLSKI (Express Bydgoski)
Rozmowa z Grzegorzem Skibą, wychowankiem Astorii, w przeszłości czołowym polskim koszykarzem, reprezentantem kraju
Na boisku był powszechnie lubiany, ale jednocześnie szanowany. Za umiejętności, za charakter.
Jest na pewno w czołówce listy najwybitniejszych wychowanków Astorii. Potrafił się także odnaleźć w sporcie po zakończeniu kariery. Grzegorz Skiba opowiada „Expressowi”, jak sobie radzi za przysłowiową metą.
Na początek musi oczywiście paść standardowe pytanie - jak to się wszystko zaczęło, dlaczego wybrał Pan właśnie koszykówkę?
Jak to często bywa zrządził przypadek. W wieku 9 lat poszedłem do przychodni. gdzie stwierdzono, że mam skrzywienie kręgosłupa. Zalecenie lekarza było proste - zajęcia z pływania. W tym czasie w Bydgoszczy były może trzy kryte baseny. Padło na ten w Pałacu Młodzieży. Żeby jednak można było z niego korzystać, trzeba było należeć do jakiejś sekcji. Jak to chłopak lubiłem się ruszać, ale wybrałem minikoszykówkę, którą prowadził pan Marian Szulakowski. Na początku nie bardzo mi się to podobało. Po roku chciałem zrezygnować, ale mama mnie tak długo przekonywała, że postanowiłem to kontynuować. I tak to się zaczęło. Równolegle cały czas grałem w piłkę nożną jako bramkarza, nawet jeszcze w siódmej i ósmej klasie sportowej w Szkole Podstawowej nr 47 trenowałem w Zawiszy. Ostatecznie na basket postawiłem, gdy zacząłem naukę w VII LO. W tym miejscu chciałbym także wspomnieć, o drugim trenerze, który miał wpływ na moją karierę, czy panu Jerzym Nowakowskim.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych Astoria regularnie odnosiła sukcesy w koszykówce młodzieżowej. Pan ma w swoim dorobku medale mistrzostw Polski kadetów i juniorów.
Wówczas świetnie działała piramida szkoleniowa, i - wbrew pozorom - nie brakowało pieniędzy na obozy, turnieje, sprzęt, itd. O to wszystko dbał świętej pamięci Roman Zamiara. Efekt był taki, że zespół Astorii złożony niemal wyłącznie z wychowanków awansował do I ligi (dziś ekstraklasa). Niestety, po roku spadł...
Astoria była klubem biednym. Nie zarabialiście chyba wiele. Ale za to drużyna, nagrodzona została dwukrotnie atrakcyjnymi wycieczkami...
Mieliśmy stypendia ufundowane przez klub. Ja zarabiałem na podobnym poziomie jak moja mama, która jako magister chemii była wówczas kierowniczką garbarni należącej do fabryki obuwia „Kobra”. Dla mnie ważne było to, że Astoria - zgodnie z kontraktem - zapewniła mi mieszkanie. Jako jednemu z nielicznych z drużyny. Dodatkowymi premiami były wycieczki. Za awans do I ligi w 1989 roku pojechaliśmy na wczasy do Bułgarii. Można było zabrać ze sobą żony i dziewczyny. Było sympatycznie i wesoło. Natomiast rok wcześniej za triumf w mistrzostwach Polski Zrzeszenia Start, do którego należała Astoria, polecieliśmy do... Mongolii. Po pobycie w Ułan Bator pozostało wiele wspomnień. To było bardzo egzotyczne miejsce. Do zwiedzania nie było wiele. Raz nas wywieźli w step, gdzie droga nagle się skończyła. Zagraliśmy tam trzy mecze. Jedzenie było koszmarne. Zrobiliśmy jeden błąd, bo nie wiedzieliśmy, co zabrać ze sobą, by tam korzystnie sprzedać. To była wówczas specyfika polskich wyjazdów zagranicznych. Miejscowi kupowali wszystko. Gdybyśmy wiedzieli, to za pięć zegarków z pozytywką, które w Polsce kosztowały grosze, można było kupić grubą złotą obrączkę. Ale i tak niektórzy koledzy sobie radzili i wrócili w futrach... Ostatecznie w Polsce wylądowaliśmy mocno zmęczeni, co odbiło się na naszej formie, bo przegraliśmy dwa pierwsze ligowe mecze sezonu, mimo że byliśmy faworytami.
W 1990 roku pojawił się sponsor - firma „Weltinex”.
Przyszedł do nas pełnomocnik firmy i powiedział - proponujemy tyle i tyle. Oczy nam się otworzyły i oczywiście od razu popisaliśmy kontrakty. Były to godne pieniądze, w wysokości półtorej do dwóch średnich krajowych. Jak wiadomo, najpierw udało nam się awansować, a potem utrzymać na najwyższym poziomie. Potem sponsor się wycofał i skończyła się I-ligowa koszykówka w Astorii.
Z Bydgoszczy trafił Pan do Włocławka. Klub do I ligi awansował jako Provide, potem nazywał się Nobiles (obecnie Anwil).
Stworzono tam mocną drużynę, całe miasto żyło koszykówką. W trakcie mojego pobytu zdobyliśmy dwa wicemistrzostwa kraju. jeden brązowy medal i Puchar Polski. Panowała świetna atmosfera stworzona przez trenerów - nieżyjącego już Szczepana Waczyńskiego i Macieja Mackiewicza. Finansowo też było dobrze.
Potem grał Pan ponownie w Astorii, miał Pan epizody w Poznaniu, Kwidzynie i Świeciu. Kiedy przyszedł moment, że zaczął Pan się zastanawiać - dosyć tego biegania po boisku, trzeba zająć się czymś innym?
Byłem trochę na rozdrożu, bo nie miałem zaoszczędzonych tyle pieniędzy, by rozkręcić jakiś poważny biznes. Pracowałem krótko jako agent ubezpieczeniowy, ale cały czas myślałem, by pozostać przy sporcie, przy koszykówce. Już w trakcie kariery wiedziałem, że to się kiedyś skończy, dlatego, zdobyłem wyższe wykształcenie na wydziale rehabilitacji AWF w Poznaniu, oraz zaliczyłem podyplomowe studia trenerskie. Chciałem pracować z młodzieżą i to mi się udało, bo zadzwonił do mnie Maciej Kulczyk z Novum. W 2003 roku przyjąłem jego propozycję i pracuję tam do dziś. W 2008 roku z kadetami wywalczyłem czwarte miejsce w mistrzostwach Polski, a w 2011 roku szóstą lokatę z juniorami. Ponadto już 10 lat zatrudniony jestem jako wuefista i wykładowca w Instytucie Zdrowia i Kultury Fizycznej Wyższej Szkoły Gospodarki.
I już na koniec. Tradycję ojca na parkiecie kontynuuje 16-letni obecnie syn Adam...
Też jest rozgrywającym jak ja. Co mogę powiedzieć. Ciężko pracuje, jest kreatorem gry, graczem inteligentnym. Często patrzę na niego zbyt krytycznie, o co ma czasami żal. Jednak krótko mówią - ja w jego wieku byłem gorszy.
Dziękuję za rozmowę.
Ja też dziękuję. A na koniec prosiłbym żeby podkreślić, iż w realizacji moich sportowych wyzwań cały czas od 1999 roku, kiedy to stanęliśmy na ślubnym kobiercu, wspiera mnie żona Sylwia.