Tadeusz Nadolski (Express Bydgoski)
Na początek zawsze zaczynamy od pytania - jak to się stało, że wybrał Pan właśnie koszykówkę?
Hilary Gierszewski: Z bardzo prostej przyczyny. Mieszkałem w samym centrum Bydgoszczy przy ulicy Reja, obok przy ul. Konarskiego była sala, gdzie trenowali zawodnicy Astorii. Mając 12-13 lat zacząłem chodzić na zajęcia, tak, żeby tylko się pobawić. Formalnie do klubu, który grał w lidze okręgowej, co najwyżej trzeciej, zapisałem się wiosną 1962 roku w wieku 15 lat. Pamiętam, że w drużynie występowali wówczas, między innymi, Jurek Drozdowski, późniejszy dziennikarz sportowy (przed przejściem na emeryturę pracował także w „Expressie Bydgoskim - dop. T.N.), Seweryn Ochmański, Franciszek Stasiński, Michał Baranowski. Moim pierwszym trenerem był Jan Deja. W Astorii grałem chyba niepełne dwa sezony, po czym z dwoma innymi graczami ściągnęli mnie do Zawiszy, bo potrzebowali zawodników na mistrzostwa Wojska Polskiego juniorów. I tam już zostałem. Jak się sezon zaczął, pracowałem bardzo intensywnie. Potrafiłem przychodzić na trzy treningi dziennie - najpierw po południu z juniorami, potem z dziewczynami, które występowały w II lidze i na koniec, pod wieczór, z seniorami. Szybko więc nadgoniłem zaległości wynikające z dość późnego w stosunku do kolegów rozpoczęcia kariery.
Znany był Pan z wysokich umiejętności strzeleckich. Czy to była kwestia talentu, czy ciężkiej pracy?
Na początku nie zdobywałem zbyt wielu punktów. Dopiero, gdy Henryka Pietrzaka zastąpił Zygmunt Weigt - już po przeniesieniu sekcji do Astorii w 1971 roku - zostałem postawiony pod ścianą. Weigt powiedział mi, że jak nie będę zdobywał 20 punktów, to nie będę grał. I musiałem zacząć rzucać, a rzut miałem i lubiłem rzucać. Potrafiłem pod rząd trafić 60, 70, 80 osobistych. To wynikało z intensywnego treningu, który zaaplikował mi jeszcze w szkole budowlanej trener Deja. W każdej wolnej chwili musiałem meldować się w sali. Podczepiał on pod tablicę dwie połączone ze sobą siatki bramkarskie, po który spadające piłki - w sumie cztery jednocześnie - wracały do mnie. A ja wykonywałem w ciągu dnia około tysiąca rzutów jeden za drugim.
Szybko znalazł się Pan w pierwszej piątce drużyny Zawiszy.
Tak. Gdzieś po pół roku ostrego treningu w roku 1964, gdy wojskowi spadli z I ligi (dziś ekstraklasy - dop. T.N.) zacząłem pojawiać się w wyjściowym składzie - między innymi z Januszem Sarbinowskim, Zygmuntem Weigtem, Ryszardem Mogiełką..
Był Pan rozgrywającym...
Tak, typową jedynką. Bardzo lubiłem biegać do szybkiego ataku. Jak tylko widziałem, że kolega ma szanse zebrania piłki już wyrywałem do przodu..
W 1971 roku, jak już Pan wspominał, cała drużyna została przeniesiona do Astorii. Wrócił więc Pan na stare śmieci.
Tak się złożyło, że przez cały sezon 1970/1971 z powodu poważniej kontuzji nie grałem. Zespół spadł z drugiej do trzeciej ligi i sekcja koszykówki w wojskowym klubie została zlikwidowana.
Większość ówczesnych zawodników „Asty” nie otrzymywało żadnego wynagrodzenia. Jak to było w Pana przypadku?
Ja i Zbyszek Słabęcki cały czas byliśmy na etatach wojskowych, łączyłem więc pracę zawodową z uprawianiem koszykówki. Zaczynałem jako sierżant, a skończyłem jako starszy chorąży sztabowy. Otrzymywaliśmy więc normalne pensje. W Astorii, jak pamiętam, dostawałem z klubu dodatkowo około 300 złotych (wino marki wino kosztowało w tych czasach 17 zł, najtańsze papierosy marki „Sport”, a potem „Popularne” - 3,50 zł, „Carmeny” - 18 zł, bilety tramwajowe - 1 zł, lody z budki 1,2 zł, buty około 250 zł - dop. T.N.).
W 1977 roku, w wieku trzydziestu lat, a więc stosunkowo wcześnie, zakończył Pan karierę. Dlaczego?
Zerwałem ścięgno Achillesa. Przeszedłem dwie operacje, wstawiono mi sztuczne ścięgno, które organizm odrzucił. Miałem problemy z chodzeniem, a o graniu nie było już mowy.
Pojawiło więc się pytanie, co dalej?
Dostałem propozycję pracy w dziale organizacyjnym Zawiszy. I tam zakotwiczyłem na dwa lata. Później zostałem kierownikiem klubowego hotelu.
Z basketem jednak Pan zupełnie nie zerwał?
Nie. W latach 1979 - 1982 byłem drugim trenerem przy Jurku Nowakowskim w Astorii. Potem zespół objął Maciej Mackiewicz. W 1983 wróciliśmy do II ligi, a w 1989 awansowaliśmy po raz pierwszy w historii do I ligi. W tym momencie zespół ponownie objął Jerzy Nowakowski. Maciej i ja uznaliśmy, że wobec braku wzmocnień, nie ma widoków na to, żeby się utrzymać. I tak też się stało. Astoria po roku wróciła do II ligi. To był mój koniec związków z koszykówką.
Nie ciągnęło Pana, by zostać „pierwszym”?
Na to nie pozwalała mi praca zawodowa. Wiadomo, na pewnym poziomie trzeba trenować dwa razy dziennie. A ja nie mogłem sobie pozwolić, by rzucić pewną posadę, dzięki której dorobiłem się szybszej emerytury, na którą przeszedłem już w 1993 roku. Później otworzyłem działalność gospodarcza, którą prowadzę do dziś.
Na początku lat dziewięćdziesiątych był jeszcze kilkuletni epizod związany z tak zwaną Fundacją „Zawisza Football”.
Był to dość nowatorski jak na tamte lata pomysł, którego jednym z autorów był ówczesny szef klubu Piotr Bierwagen. Mieliśmy wszystko poukładane pod kątem europejskich pucharów. Fundacja zarabiała pieniądze dla I-ligowego zespołu, dostaliśmy m.in. bardzo nowoczesny autokar marki „Volvo”. Ale z różnych powodów to się skończyło, a drużyna szybko opuściła szeregi najlepszych, do których wróciła dopiero po kilkunastu latach.
Z koszykówką jednak nigdy Pan tak do końca nie zerwał.
Ale od lat już tylko jako kibic...