W cyklu rozmów z byłymi zawodnikami Astorii dziś prezentujemy wywiad z Arturem Gliszczyńskim, chłopakiem z Koronowa, który do prawdziwego basketu trafił dopiero w połowie siódmej klasy.
Artura Gliszczyńskiego gościliśmy w redakcji. Jak zwykle udział w rozmowie brał Mariusz Rybka, chodząca encyklopedia wiedzy o koszykarzach Astorii.
Tadeusz Nadolski: Wiem, że do koszykówki trafił Pan stosunkowo późno. Urodził się Pan i przez wiele lat mieszkał w Koronowie...
Artur Gliszczyński: To był trochę przypadek. W czasie ferii zimowych w siódmej klasie dowiedziałem się, że grupę naborową w Astorii tworzy trener Jerzy Nowakowski. To były dwutygodniowe zajęcia. Już po pierwszym tygodniu pan Jurek dostrzegł we mnie nazwijmy to jakiś koszykarski talent i od ręki załatwił przeniesienie ze szkoły w Koronowie do Szkoły Podstawowej nr 47 w Bydgoszczy, w której był klasy sportowe właśnie o profilu koszykówki.
Rozumiem, że wcześniej z basketem miał Pan niewiele do czynienia.
Byłem samoukiem, takim raczej streetballowcem. Co zobaczyłem w telewizji, to starałem się powtórzyć na boisku na powietrzu. Przypomnę, że to były lata dziewięćdziesiąte, lata transmisji meczów NBA, era sukcesów Chicago Bulls z Michaelem Jordanem na czele. Razem z kolegami na boisku graliśmy od rana do wieczora po dwanaście godzin dziennie tylko z przerwą na obiad. Gdyby nie ten przypadek, o którym już wspomniałem, prawdopodobnie tam bym został na tym boisku.
Czym Pan przekonał trenera Nowakowskiego. Bo na pewno nie wzrostem...
Byłem bardzo szybki i zwinny, no i już wtedy miałem bardzo dobrze ułożony rzut. To pewnie zadecydowało.
Czy z tej grupy, oprócz Pana, ktoś potem zaistniał w dorosłej koszykówce?
Chyba jedynie Piotr Fedder, który obecnie jest trenerem, asystentem Macieja Kulczyka w drużynie Novum Astorii.
Szybko znalazł się Pan w orbicie zainteresowań trenerów kadry kadetów.
Jeździłem na zgrupowania reprezentacji. Na mojej pozycji byli Łukasz Żytko i Robert Trojanowski z Warszawy. Żytko na tamten moment był na pewno lepszy od mnie, Trojanowski nie. Ale szkoleniowcy kadry postawili na nich i ostatecznie na mistrzostwa Europy nie pojechałem.
Swoją sportową biografię rozpoczął Pan od czwartego miejsca na mistrzostwach Polski juniorów w sezonie 2000/2001.
Ja cały czas mówię, że to był brązowy medal. Finał odbył się w Lesznie, my graliśmy z gospodarzami o trzecie miejsce w turnieju. Decydujące o zwycięstwie punkty dla Polonii gość rzucił grubo dwie sekundy po ostatniej syrenie, a sędziowie to zaliczyli. To była dogrywka, a my prowadziliśmy jednym „oczkiem”. Pamiętam, że łzy lały się strumieniami, było poza tym bardzo nerwowo. Bodaj Andrzej Winter poturbował nawet jednego arbitra i miał potem spore problemy. Nawet organizatorom było wstyd i w ciągu półtorej godziny wybili specjalnie dla nas medale za „czwarte” miejsce.
Waszym trenerem był Ryszard Mogiełka. Kto w niej oprócz Pana grał?
Między innymi Dorian Szyttenholm, Grzegorz Jaroszewicz, Piotr Fedder, Oliwier Szyttenholm, Daniel Byzdra, Michał Kościelak.
Jak odbyło się Pana przejście do drużyny seniorów.
Z dnia na dzień. To był sezon 1997/1998. Podszedł do mnie trener Aleksander Krutikow i powiedział z charakterystycznym wschodnim akcentem - Od jutra zapraszam cię na trening. Dosyć tej zabawy. Pamiętam, że jeszcze we wtorek do spotkanego na schodach Roberta Małeckiego mówiłem dzień dobry, a już w środę trenowaliśmy razem. W tym miejscu chciałbym podkreślić zasługi Krutikowa w rozwijaniu mojej kariery. Zrobił ze mnie mężczyznę. Od samego początku ostro wziął mnie w ryzy i to mi się przydaje do dziś. Tu mogę przypomnieć taką anegdotę. Na Zawiszy przygotowywaliśmy się do sezonu. Trening trwał trzy i pół godziny. Rozpoczął się biegiem ciągłym. Potem były przyspieszenia 10x60, 10x100, 10x200, 10x300. Wszystko na maksa. W nocy dopadła mnie gorączka, nogi spuchły jak banie. Moja mama była zaniepokojona i wręcz wściekła. Powiedziała, że mam przekazać trenerowi, że tak więcej nie mogę trenować. I ja następnego dnia opowiadam, że gorączka, że nogi. Na to trener Krutikow: - To bardzo dobrze młody, to znaczy, że dobrze trenujesz.
Przez całą swoją karierę Pana znakiem firmowym były rzuty dystansowe. Czy temu elementowi poświęcał Pan specjalnie dużo czasu?
Chyba nie. To było całkowicie naturalne. Nikt, od samego początku, nie układał mi ręki, nie pokazywał, jak mam to robić. Jakoś tak to samo się ułożyło, a piłka wpadała do kosza. Nawet trener Nowakowski kiedyś powiedział: - Ja nie mogę tu nic zmieniać. Po co mam psuć, jak coś dobrze działa. Była tylko jedna uwaga od trenera Krutikowa, który zauważył, że jak oddaję rzut, to spadam na jedną nogę. Gdybym spadał na dwie, to byłaby lepsza koordynacja i bym jeszcze lepiej trafiał. Ćwiczyłem to i czasami mi się to udawało, ale głównie na zajęciach. W czasie meczu już raczej nie.
Gra w Astorii wymagała od Pana wiele poświęceń, bo przecież cały czas mieszkał Pan w Koronowie.
Wsiadałem do PKS-u, robiłem poranny trening, wracałem. Potem wsiadałem drugi raz na wieczorne zajęcia. Nocne powroty do domu PKS-em to była jakaś masakra. Paradoks jest taki, że teraz w... PKS-ie pracuję [śmiech] Oczywiście cały czas chodziłem do szkoły. Dopiero po jakimś czasie ówczesny kierownik sekcji Zbigniew Słabęcki załatwił mi pokój w schronisku młodzieżowym i tam w ciągu dnia mogłem odpocząć, wyciągnąć nogi. Bywało, że czasami miałem dość, ale dzielnie to znosiłem. Choć raz za namową Daniela Byzdry, który wsiadał po drodze w Stopce, z budki zadzwoniliśmy, bo przecież nie było komórek, że był wypadek i jesteśmy na komisariacie policji. To było oczywiście takie szczeniackie zagranie. I chyba jedyne. Treningi naprawdę dawały mi bardzo wiele i szkoda było je opuszczać.
Przed sezonem 2003/2004 zdecydował się Pan przenieść do Vikinga Rumia.
Astoria wykupiła dziką kartę na grę w ekstraklasie. Sprowadzono mnóstwo nowych zawodników, w tym amerykańskich. Ja nie miałbym miejsca w tym zespole. Trener Vikinga, Adam Prabucki, widział mnie w dwóch meczach z jego drużyną. Wypadłem w nich bardzo dobrze i stąd się wzięła ta oferta.
Na jakiś czas wrócił Pan do „Asty”, by trakcie sezonu 2005/2006 ponownie przenieść się do Trójmiasta, do I-ligowego Kagera Gdynia.
Tam skompletowano bardzo mocny skład. Udało nam się wywalczyć awans do PLK, mimo że do play offów startowaliśmy z siódmego miejsca. W finale pokonaliśmy Zastal Zielona Góra. Ja cały czas grałem w podstawowym składzie.
Kolejnymi klubami była Spójnia Stargard, II-ligowy Harmattan Gniewkowo, znowu Astoria, SIDEn i na koniec Noteć Inowrocław.
Trenerem Spójni był Grzegorz Chodkiewicz. Super gość, z poczuciem humoru. Kiedyś na treningu od jakiegoś zawodnika czuć było wódkę. Stoimy w kółku, a on mówi: - Panowie, poczułem dziś wódkę. A uwierzcie mi, wiem jak pachnie wódka. Ta osoba ma dokładnie cztery minuty, by się ubrać i wyjść. Wszyscy patrzą się na jednego gościa. On zrobił się czerwony, odwrócił się i wyszedł [śmiech]. Z kolei z Astorią w sezonie 2009/2010 wywalczyliśmy awans do I ligi. Byłem kapitanem i do dziś mam obciętą siatkę od kosza.
Co obecnie porabia Artur Gliszczyński?
Jak wspomniałem, pracuję w PKS (ukłony i podziękowania dla prezesa Ryszarda Kołutkiewicza). Zaczynałem jeszcze grając ostatni sezon w Noteci, ale nie można tego było łączyć. Obecnie koordynuję cały rozkład jazdy. 1300 kursów dziennie!