TADEUSZ NADOLSKI (Express Bydgoski)
Jest jednym z plejady wielu wychowanków Astorii Bydgoszcz, którzy zrobili karierę na koszykarskich parkietach w klubach całej Polski. Rozmawiamy z Piotrem Lewandowskim.
Panie Piotrze. Na początek naszej rozmowy tradycyjne już pytanie. Jak się zaczęła ta Pana przygoda z basketem?
Chodziłem do Szkoły Podstawowej numer 26, gdzie wuefista był znany w środowisku trener Aureliusz Gościniak. To był dla mnie wzór nauczyciela i szkoleniowca. I to on właśnie wciągnął mnie do koszykówki, zaszczepił miłość do tego sportu.
Zapewne już wówczas wyróżniał się Pan wśród rówieśników warunkami fizycznymi. Wiadomo, że trenerzy koszykówki szukają prze de wszystkim chłopaków wysokich.
Szczerze mówią w tych latach nie miałem jakiś wielkich gabarytów. Zadecydowały chyba cechy charakterologiczne i to, że miałem tak zwaną dobrą koordynację ruchową. Dopiero pod sam koniec podstawówki zacząłem szybować do góry. I to chyba też zadecydowało, że zdecydowałem się iść w tym kierunku. Po skończeniu ósmej klasy poszedłem do liceum ogólnokształcącego numer VII o profilu sportowym.
Jak to się stało, że trafił Pan do Astorii?
Trener Gościniak organizował taką ligę międzyklasową w szkole. Te rozgrywki cieszyły się bardzo dużą popularnością. Ktoś mnie wówczas dostrzegł i zacząłem trenować w klubie. Tam trafiłem na kolejnych świetnych szkoleniowców - Macieja Mackiewicza i Jerzego Nowakowskiego. I tak to się potoczyło. Trafiłem do mocnej grupy utalentowanych zawodników, między innymi takich jak Piotr Sroczyński, Piotr Baran, Mirosław Wiśniewski. Niestety, nie udało nam się awansować do finałów mistrzostw Polski w kategorii juniorów, choć wystąpiliśmy jako kadeci w Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży w Łodzi, gdzie zajęliśmy siódme miejsce.
Czy szybko Pan trafił do drużyny seniorów?
Tak wziął mnie Jerzy Nowakowski. To był dla mnie dodatkowy bodziec, by jeszcze więcej trenować. Bardzo ważne dla mnie było to, że dostałem się też do kadry Polski juniorów. Tam właśnie miałem okazję poznać najlepszych koszykarzy w kraju w kategoriach młodzieżowych. To mi dało dużo siły.
Jak w krótkiej notce biograficznej na stronie Astorii napisał Mariusz Rybka, z polską reprezentacją w 1980 roku wystąpił Pan na mistrzostwach Europy juniorów w Belgii. Kto ze znanych później koszykarzy był w tej drużynie?
Między innym Tomasz Torgowski, Jarosław Jechorek, Stanisław Kiełbik. Jeśli dobrze pamiętam, to zajęliśmy wówczas piąte miejsce.
Co Pan porabiał po ukończeniu ogólniaka?
Przez dwa lata uczęszczałem do policealnego studium ekonomicznego w Bydgoszczy. Po jego ukończeniu zacząłem zastanawiać się, co dalej chcę w życiu robić? Postawiłem na dalsza naukę na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, a to umożliwiała mi gra w Baildonie. Stąd wzięła się decyzja o odejściu z Astorii w 1982 roku. Muszę dodać, że wcześniej otrzymałem także propozycję z Górnika Wałbrzych. Wybrałem się tam, byłem już niemal zakontraktowany za naprawdę dobre pieniądze. Ale jednak przemówił do mnie rozsądek i wybrałem dalszą edukację, nie rezygnując oczywiście z gry w koszykówkę. Do dziś zastanawiam się, jak by się moje losy potoczyły, gdybym podjął inną decyzję. Bo Górnik to była wtedy inna, znacznie wyższa, najwyższa w kraju półka, inne możliwości (w 1982 roku Górnik wywalczył mistrzostwo Polski, a rok wcześniej i rok później - wicemistrzostwo - dop. T.N.). Stało się jednak tak, jak się stało.
W tamtych latach nie było profesjonalnych kontraktów, istniały za to tak zwane „lewe etaty”. Pan pewnie też był na takim „zatrudniony”?
Ja zostałem „ślusarzem” w hucie „Baildon”. Po pieniądze musiałem chodzić do kasy. Trochę sie krępowałem. Bo raz - wyróżniałem się w kolejce wzrostem. A dwa- będąc młodym człowiekiem odbierałem taką wysoką pensję.
Po roku przeniósł się Pan do Stalowej Woli, gdzie spędził Pan osiem sezonów. Czym podyktowana była wówczas ta decyzja?
W Katowicach rozwiązano ze mną i z Mirkiem Wiśniewskim, który też trafił do Baildonu, umowy. Dodatkowo nie zaliczyłem, niestety, pierwszego roku AWF. W Stalowej Woli pojawił się pomysł, by odbudować mocno kulejącą koszykówkę. Zwrócono się do mnie. Ja postawiłem jeden warunek, że chcę kontynuować studia na krakowskiej AWF. Nie było problemów. W 1983 roku trafiliśmy tam z Mirkiem do III ligi i w jeden sezon awansowaliśmy do drugiej. Potem przyszły piękne niezapomniane chwile. Zaczynaliśmy w małej salce na 100 osób, a kończyliśmy już po awansie 1987 roku w ekstraklasie w dużej hali, gdzie na trybunach zasiadało cztery tysiące kibiców. W owym czasie w tym mieście koszykówka stała się sportem numer jeden. Dużą sztuka było dostać bilet na nasze mecze. Nie ukrywam, że mile łechtało moją próżność, gdy kibice śpiewali „Piotr Lewandowski najlepszy koszykarz Polski”. Do dziś fani miło mnie wspominają, pamiętają o mnie, ile to im radości dostarczaliśmy. To było coś fantastycznego. Niestety, z klubem rozstałem się w dość zaskakujących okolicznościach. Wydawało mi sie, że bardzo dużo dla tego środowiska zrobiłem, a potraktowano mnie, jak ósmego, dziewiątego zawodnika w składzie. I Tak w 1991 roku przeniosłem się do Siarki Tarnobrzeg, lokalnego rywala, choć grającego w II lidze. Tu na zapleczu ekstraklasy spędziłem kolejne trzy sezony.
W 1994 roku miał Pan już 33 lata i zapewne zaczął myśleć o końcu kariery, o tym, co robić w swoim życiu dalej?
Zgadza się. U mnie była taka sytuacja, bym powiedział, dość normalna. W Tarnobrzegu klub zaczął się sypać, nie było finansów, pojawiła się żona, dzieci. Miałem miękkie lądowanie, ponieważ po ukończonych studiach na AWF już rok wcześniej w Nisku koło Stalowej Woli podjąłem pracę w szkole podstawowej. I tak bezboleśnie zaczął się kolejny etap mojego życia. Potem było liceum, a następnie Zespół Szkół Elektrycznych w Stalowej Woli.
Nie ciągnęło Pana do trenerki?
Ja bardzo chciałem, bo uważałem, że miałem tyle wiedzy i doświadczenia zdobytego na koszykarskich parkietach, że mogę je przekazywać młodzieży. Ala, jak to powiedzieć, w Stalowej Woli było takie dość hermetyczne środowisko szkoleniowców i działaczy. Ja, mimo wszystko, byłem jednak człowiekiem z zewnątrz. Ci miejscowi zawsze mają otwarte drzwi, są inaczej traktowanie. W Stalowej Woli rządził Jerzy Szambelan, ikona tego klubu i jako zawodnik, i jako trener. i on nie widział mnie w roli szkoleniowca nawet jakiejś grupy młodzieżowej.
Panie Piotrze. Jakiś czas temu, bodaj w grudniu ubiegłego roku, udzielił Pan wywiadu, w którym opisał Pan swoje problemy zdrowotne związane z niewydolnością nerek. Czy jest jakaś poprawa?
Od 2013 roku rozgrywam chyba mecz życia. Co drugi dzień poddaję się chemio-dializie. Jest to bardzo wyczerpujący zabieg, ponieważ trwa aż pięć godzin. Jestem cały czas osobą dość żywotną i energiczną, więc tak długie leżenie na łóżku jest dla mnie bardzo stresujące i męczące. I tak to trwa, i na razie się nie zmienia. Jestem ciągle na liście oczekujących na przeszczep, a z tym jest, jak z loterią. Jestem jednak dobrej nadziei i wierzę, że któregoś dnia otrzymam telefon - proszę pana, proszę przyjechać, mamy dla pana nerkę.
A jakie są na to szanse?
Na początku często pytałem transplantologa, jak długo trwa takie oczekiwanie. Słyszałem odpowiedź, że jeśli chodzi o średnią krajową, to wynosi to w granicach ośmiu do dziewięciu miesięcy. Ja jednak miałem dość przykrą historię. Dostałem krwotoku, musiałem mieć przetaczaną krew i przez to zmienił się mój układ odpornościowy i to spowodowało, że wszystko się opóźnia. Nie potrafię więc odpowiedzieć, kiedy to się stanie, ja oczywiście bym chciał, żeby to było już.
Życie przewróciło się Panu do góry nogami...
Oczywiście. Przez wiele lat nie zdawałem sobie nawet sprawy, że istnieje taka choroba. A teraz jestem więźniem szpitalnego łóżka. Ja muszę przyjechać na zabieg, bo jak nie, to wydam na siebie wyrok śmierci. Ciągle jestem więc takim żywym trupem. Choroba uczy pokory, uczy wszystkiego, czego kiedyś zupełnie nie dostrzegałem.
W Pana przypadku jest to chyba wyjątkowe trudne do zaakceptowania? Był Pan przecież okazem zdrowia, wyczynowym sportowcem.
Proszę sobie wyobrazić. Mam 33 lata kończę karierę, potem bawiłem się jeszcze w basket amatorski. Grałem z 16-17-latkami, przeskakiwałem ich, miałem lepszą od nich kondycję. I nagle przychodzi moment, że mam 38-40 lat, i coś niedobrego zaczyna się dziać. W sumie przypadek sprawił, że musiałem iść na USG jamy brzusznej. I to badanie wykryło wielotorbielowatość nerek. Mnie to zastrzeliło. Powiedziano mi, że mam to od urodzenia, i że mogę z tym żyć, ale niekoniecznie. Potem w wieku pięćdziesięciu lat przyszedł moment, że pojawiła się niewydolność nerek. Dla rodziny i przyjaciół był to szok. Bardzo miłe słowa napisał do mnie Jarosław Jechorek. Wspierali i wspierają mnie wszyscy znajomi, choć cały czas miałem i mam rozterki, czy mówić o tym i pisać.
Teczka osobowa
Piotr Lewandowski: ur. 11.03. 1961 r., wzrost 200 cm, pozycja na boisku - silny skrzydłowy, pseudonim Lewy”. Wychowanek Astorii Bydgoszcz. Z zespołem kadetów w finale Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży w 1977 roku zajął siódme miejsce. W pierwszej drużynie od sezonu 1978/1979 (8. miejsce w II lidze). Seson 1979/1980 - 5. miejsce w II lidze, 1980/1981 - 8. miejsce w II lidze, 1981/1982 - 9. miejsce. W latach 1983-1991 w Stali Stalowa Wola - awans z III ligi do I (dziś ekstraklasa), najlepsze miejsce - piąte w sezonie 1990/1991. W latach 1991-1994 grał w II-ligowej Siarce Tarnobrzeg.