TADEUSZ NADOLSKI (Express Bydgoski)

Był jednym z najlepszych koszykarzy Astorii na początku lat dziewięćdziesiątych. W drużynie występującej wówczas na parkietach II ligi - mimo młodego wieku (urodził się w 1972 r.) - miał pewne miejsce w pierwszej piątce.

W czterech kolejnych sezonach legitymował się średnią zdobytych punktów od blisko 17 do nieco ponad 20. Niestety, karierę musiał skończyć przedwcześnie ze względu na problemy zdrowotnie. Jak sobie radzi za przysłowiową sportową metą. Dziś w naszym cyklu Marcin Radziwon.

Przy wzroście ponad dwa metry był Pan chyba skazany na koszykówkę. Czy te imponujące warunki fizyczne odziedziczył Pan po rodzicach? Kiedy zaczął Pan trenować basket?

Moi rodzice byli średniego wzrostu, a ja „wystrzeliłem” w ósmej klasie. Wówczas dobiłem do dwóch metrów i później już mi niewiele przybyło. I to właśnie dopiero w ostatniej klasie w Szkole Podstawowej numer 21 przy ul. Karpackiej zacząłem trenować koszykówkę. Moja mama zauważyła, że czasami mnie ciągnie w niewłaściwe strony. Dlatego zaprowadziła mnie na Astorię. Przygodę z basketem rozpocząłem więc stosunkowo późno. Ale... zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Na pierwszym spotkaniu z trenerem Maciejem Borkowskim niesamowite wrażenie zrobiła na mnie hala. Wydawała mi się taka olbrzymia. Już wówczas były tam zamontowane plastikowe tablice, nieczęsto spotykane w innych obiektach. Początek zajęć nie był zbyt zachęcający, bo trafiłem do grupy już zaawansowanej. Gdzieś przez dwa tygodnie chłopacy się ze mnie nabijali, bo byłem zupełnie surowy. Ale byłem bardzo sprawny fizycznie, miałem świetne warunki i - przede wszystkim - bardzo chciałem i robiłem szybkie postępy. Pamiętam, że zdobyliśmy brązowy medal mistrzostw Polski bodaj młodzików i znalazłem moje nazwisko w bardzo poczytnej wówczas „Trybunie Ludu”, która wymieniła mnie jak kandydata na potencjalnego olimpijczyka. To był pierwszy wycinek z gazety. Ja nigdy ich nie zbierałem, ale systematycznie robiła to moja babcia. Mogłem je więc pokazać moim dzieciom. 

Pana kariera szybko się rozwijała...


Po ukończeniu podstawówki kontynuowałem naukę w VII Liceum Ogólnokształcący. I trenowałem na okrągło - ze swoim rocznikiem, ze starszymi kolegami. Zrywaliśmy się ze szkoły i szliśmy na Astorię, by trochę porzucać. Muszę przyznać, że wszyscy byliśmy pasjonatami basketu.

W sezonach 1989/1990 i 1991/1992 Astoria grała na najwyższym szczeblu. Wówczas był Pan jednak raczej graczem rezerwowym, wychodzącym sporadycznie na parkiet...


Pamiętam mój debiut w ówczesnej I lidze u trenera Macieja Mackiewicza. Miałem 17 lat. Przeciwko AZS Koszalin zagrałem na stuprocentowej skuteczności - trafiłem za dwa i za trzy. Do dziś siedzą we mnie te emocje, ta adrenalina. Dla młodego człowieka było to niesamowite przeżycie. Wydawało się, że dostanę więcej czasu w sezonie 1990/1991, kiedy to graliśmy w II lidze i wywalczyliśmy awans. Po moim najlepszym meczu z Turowem Zgorzelec, kiedy rzuciłem 17 punktów, trenerzy Aureliusz Gościniak i Maciej Mackiewicz rozmawiali ze mną. Zrozumiałem, że dostanę szansę na dłuższe występy. Niestety dla mnie, nastąpiła zmiana szkoleniowca. Do Bydgoszczy przybył Roman Haber, który miał jasno postawiony cel - awans. Dlatego stawiał na graczy bardziej doświadczonych. W sezonie 1991/1992 w sparingach i pierwszych spotkaniach sezonu zdarzało mi się wychodzić nawet w pierwszej piątce. Ale szybko z niej wypadłem. Nie byłem chyba jeszcze na to gotowy.

Na jakiej pozycji lepiej się Pan czuł - na czwórce czy na piątce?

Zdecydowanie na czwórce. Ale jest pewien paradoks. Nikt w tamtych latach nie wykrył, że ja nie umiałem dobrze kozłować i miałem z tym duże problemy. Lubiłem się bić, przepychać pod koszem, ale zdecydowanie wolałem grać dalej od tablicy. Niestety, ze względu na mój wzrost od samego początku ustawiano mnie właśnie na pozycjach podkoszowych. Mimo tego ja często wychodziłem na obwód. Wówczas niewielu wysokich graczy stosowało takie manewry, które dziś są na porządku dziennym. Można więc powiedzieć, że byłem ich prekursorem.

Miał Pan dobrze ułożony rzut.


Rzeczywiście, skuteczność była moją silną stroną. Ale plusem była też sprawność fizyczna, wydolność. Miałem charakter. Na parkiecie nie bałem się nikogo.

Wracając do rozgrywek. W kolejnych czterech sezonach w II lidze był Pan bodaj najlepszym strzelcem Astorii ze średnią oscylującą w granicach 17-20 punktów. Jest Pan także autorem swojego i klubowego rekordu - 48 punktów zdobytych w Pleszewie. Dziś już możemy chyba ujawnić, że poprzedniego dnia prowadził Pan mało sportowy tryb życia...

(śmiech) Byłem, jak to mówią, na podwójnym dopingu. Niemal prosto od stołu pojechałem na zbiórkę. Byłem rozluźniony i to mi bardzo pomogło. A punkty te rzuciłem w ciągu zaledwie 30 minut. Spotkanie to zapisało się w pamięci także dlatego, że po meczu miejscowi wybili nam w autokarze szybę i kilka godzin musieliśmy czekać, aż wprawili nam nową.

W 1996 roku trafił Pan do ekstraklasowego wówczas AZS Toruń. Był to, jak się okazało, ostatni sezon spędzony na koszykarskich boiskach. Kiedy zaczęły się Pana problemy z kręgosłupem?

Już w wieku juniora w trakcie pobytu na obozie kadry w trakcie ćwiczeń wypadł mi dysk. Po dwóch tygodniach wróciłem do zdrowia i grałem dalej. Potem powtórzyło się to podczas spotkania w Szczecinie. W Toruniu była to już bardziej batalia z lekarzami, niż trenowanie i granie. Na parkiecie pojawiałem się od czasu do czasu i nie brałem udziału w większości zajęć. Z koszykówką pożegnałem się w 1997 roku podczas mistrzostw Polski wyższych szkół pedagogicznych jako reprezentant WSP Bydgoszcz. W Kielcach zdobyliśmy złoty medal, ale ja raczej powłóczyłem nogami niż biegałem po boisku. Schodząc na ławkę miałem łzy w oczach, bo wiedziałem, że to już jest koniec. W wieku zaledwie 25 lat! Ostatecznie okazało się bowiem, że mam wadę wrodzoną polegającą na tym, że kręgi nie nachodzą na siebie i dlatego jeden dysk mi zmiażdżyło. Dopiero w 1999 roku przeszedłem operację, a powinienem to zrobić znacznie wcześniej. Plecy mnie bolą cały czas, ale nauczyłem się z tym żyć.

W tym momencie musiała więc pojawić się myśl co dalej? Czy miał Pan jakiś pomysł.

Skończyłem wychowanie techniczne na WSP, ale szukałem czegoś innego, czegoś wspólnego ze sportem. Zastanawiałem się między innymi nad otwarciem sklepu sportowego. Wiedziałem jedno - nie nadawałem się na trenera. Ostatecznie zdecydowała się na pracę w firmie to nazwijmy rodzinnej, zatrudniającej w sumie około 100 osób. Mój tata miał ogrodnictwo, a ja zostałem kierownikiem działu sprzedaży.

Na koniec proszę powiedzieć trochę o swojej rodzinie. Czy dzieci podzielają sportowe pasje ojca?

Ożeniłem się z Elizą, która nota bene nigdy nie widziała mojego meczu. Dwójka dzieci natomiast mocno zaangażowała się w sport. 13-letni Damian uprawia siatkówkę, choć próbował też swoich sił w koszykówce i w futbolu. Córka Dominika ma dziesięć lat i trenuje piłkę nożną w Tęczy Bydgoszcz. Ma niesamowity charakter. Mimo że jest dość filigranowa wyróżnia się wielką ambicją. Dzięki moim dzieciom wrócił do mnie duch sportu, bo - nie ukrywam - byłem trochę na sport obrażony. Angażuję się nie tylko w poczynania moich pociech, wspieram je, jeżdżę z nimi, ale także sam trenuję.